Nie miałem dotąd smartfona innego niż iPhone. Jasne, przez dom często przewijały się najróżniejsze urządzenia, producenci, systemy, ale zawsze tym podstawowym był u mnie produkt Apple Inc. Jakiś czas temu mój brat przesiadł się najpierw na Androida, a później na mobilnego Windowsa. Szczerze mówiąc byłem zachwycony duszą jego Lumii, bawiłem się nią częściej niż powinienem, a mimo to, gdy przyszła kolej na mnie i tak kupiłem kolejnego iPhone’a. To był pierwszy raz kiedy w ogóle brałem pod uwagę możliwość wyrwania się ze szponów giganta z Cupertino. Dlaczego się nie udało?
Może potrzebowałem tylko wymuszenia na sobie perspektywy wyboru, aby upewnić się w sięgnięciu po to co sprawdzone, a może faktycznie kusiła mnie oferta konkurencji. Mimo że nie przepadam za Androidem jako systemem (zawsze był dla mnie zbyt niespójny, wręcz chaotyczny), to naprawdę doceniam choćby bryłę HTC One, estetykę oraz wykonanie Xperii Z i Z Copmact (wzbogaconych o funkcję Remote Play umożliwiającą zdalne granie na PlayStation 4). Ciekawi mnie też codzienne korzystanie z nietypowego ekranu w Samsungu Edge i LG Flex, podobnie jak jakość chińskich potworów szturmujących obecnie rynek. Z Windowsem jest trochę inna historia. System ma w sobie urok, lekkość oraz prostotę użytkowania, jednak nasycenie aplikacjami oraz dostępne na rynku telefony pozostawiają wiele do życzenia. I u Google i u Microsoftu sytuacja ulega stopniowej poprawie. Mając możliwość selekcji poszczególnych elementów złożyłbym pewnie urządzenie idealne. Obecnie musiałbym jednak pójść na kompromis, a iPhone’a mogę wybrać już teraz, za całokształt. Tak przynajmniej uzasadniam dziwną formę prawie niewolniczego przywiązania.
Gdy kilka lat temu mój Sony Ericsson W200i (jeden z najlepszych telefonów jakie miałem) zginął tragicznie podczas słynnej bitwy na pomidory organizowanej w hiszpańskim miasteczku Bunyol, kupiłem pierwszą zaprezentowaną wersję iPhone’a z czystej ciekawości. Mimo oczywistych, a nawet śmiesznych ograniczeń (filmy, MMSy, 3G, tło), to było coś nowego i zachwyciło mnie do tego stopnia, że kolejnymi telefonami, które wkładałem do kieszeni były iPhone 3G i 3GS. Dopiero ostatnią wersję nazwałbym w 100% smartfonem, choć wciąż wymagała łamania oraz dziesiątek godzin spędzonych na modyfikowaniu oprogramowania. Miała jednak większość funkcji współczesnych urządzeń łącznie z synchronizacją w chmurze i do dziś zaskakuje mnie możliwościami, a także płynnością działania.
Choć 3GS był bardzo blisko ideału, to iPhone 4 właściwe rozwiązał wszystkie problemy. Używałem go przez kilka ładnych lat nie czując jakiejkolwiek potrzeby zmiany. Świetny wyświetlacz, perfekcyjne wykonanie i doskonałe wpasowanie w ekosystem Apple. Wszystko to z czasem przekształciło się w uzależnienie. Niby jak można porzucić świat, w którym podstawową formą komunikacji jest iMessage, trzeba współdzielić kalendarze, przekazywać zdjęcia oraz pliki, współpracować w ogólnej przestrzeni. Gdy większość dni spędza się w podróży idealne współgranie telefonu z komputerem staje się bardzo ważne, podobnie jak płynna komunikacja z ludźmi oddalonymi o tysiące kilometrów. Im łatwiej, im szybciej, im więcej tym lepiej. Po jakimś czasie wpada się w ramy półautomatycznych zachowań, a młodzieńcza skłonność do modyfikowania wszystkiego i utrudniania sobie życia zanika. Dlaczego iść pod prąd, jeżeli wszystko jest ok? Ostatecznie zawsze jest się częścią swojego otoczenia i w końcu należałoby się z tym pogodzić. Zwłaszcza gdy na początku namówiło się wszystkich do korzystania z określonych rozwiązań.
Zresztą chodzi tu nie tylko o komunikację. Porzucenie ulubionych aplikacji wcale nie byłoby łatwe. Choćby Reeder + Tweetbot, których używam do śledzenia wiadomości oraz centrum iFiles gdzie trzymam wszystkie dokumenty podróży i mogę wrzucić pliki do dowolnej chmury lub na serwer (ftp). Niby drobiazgi, ale tak jak w przypadku konsol tu też są tytuły, które sprzedają systemy, a biblioteka gier trzyma użytkownika przy konkretnej platformie. Ilości aplikacji kupionych w App Store (czytaj zostawionych pieniędzy) i zgromadzonych utworów w iTunes nie chcę nawet liczyć. Gdy ciągnie się za mną tak potężna historia użytkownika z wykształconymi nawykami, zainwestowanymi pieniędzmi i wieloma urządzeniami pracującymi w jednym ekosystemie, pytanie czy mogłem kupić piękną Xperię lub uduchowioną Lumię staje się retoryczne.
W ten sposób jakiś miesiąc temu nabyłem iPhone’a 5S. Na tę chwilę ostatniego wyposażonego w jedyną słuszną pojemność 32GB i którego jestem w stanie obsłużyć kciukiem (iP6 nie brałem nawet pod uwagę). Rozpakowałem przesyłkę, uruchomiłem, doczepiłem konto, zsynchronizowałem, po czym włożyłem telefon do kieszeni tak jak poprzedni model. W moim życiu nie zmieniło się cokolwiek. Mam spokój na jakiś czas. W głębi duszy cieszę się, że formuła smartfonów jest na wyczerpaniu.