Począwszy od samej premiery podchodziłem do iPada bardzo sceptycznie. Krótkie testy urządzenia utwierdziły mnie w przekonaniu, iż ten wielki iPod Touch jest w swojej istocie tylko dużym ekranem wyciągaczem kasy. Powiedzmy, że uważałem tak jeszcze nieco ponad tydzień temu, a następnie, korzystając z ciekawej promocji w Stanach Zjednoczonych, przywiozłem iPada 2. Tak, łatwo się tego domyślić, zmieniłem zdanie. Z tym, że nie o 180 stopni. W ciągu tego tygodnia zauważyłem bowiem, że posiadanie zarówno iPhone’a jak i iPada poprzez podobieństwo funkcji uniemożliwia pełne wykorzystanie obu produktów od Apple i uzależnia wybór wyłącznie od wielkości wyświetlacza. Zrozumcie mnie dobrze, iPad sam w sobie jest klawym urządzeniem i obcowanie z nim jest czystą przyjemnością, podobnie rzecz ma się z iPhonem. Problem w tym, że gdy iPad leży obok iPhone’a to zaczynam się zastanawiać którego z nich użyć i czy na prawdę potrzebuję obu. A co gdybym miał wybrać (lub mógłbym kupić) tylko jeden gadżet?
Oczywiście iPhone jest telefonem i posiada funkcję dzwonienia (jak wszystkie znane mi telefony). Tym co odróżnia go od konkurencji jest wrażenie, iż funkcja ta nie stanowi podstawy urządzenia i wydaje się być zaledwie dodatkiem. Motywem przewodnim jest tu raczej doskonała spójność systemu z aplikacjami, a dzwonienie to raptem jedna z nich. Właściwie, w tym rzecz. Patrząc z takiej strony największą wadą smatrfona Apple jest zbyt mały ekran. Szczególnie irytująca sprawa podczas grania, gdy połowę wyświetlacza zasłaniamy palcami. Myśl o tym 3,5 calowym ograniczeniu nie opuszcza mnie od momentu pierwszego uruchomienia.
iPad rozwiązuje ten problem, jest stworzony do korzystania ze wszystkich aplikacji, nie męczy, nie drażni, w pełni zadowala graficznie. Odkąd posiadam tablet złapałem się na tym, że praktycznie wszystkie funkcje iPhone’a poza telefonowaniem i odtwarzaczem muzyki poszły w niepamięć. Niech będzie, zostały mi jeszcze „biedronki” w formie 2×10 minut, codziennie w czasie dojazdu do pracy. iPad zabrał trochę z iPhone’a i trochę z Macintosha. O ile komputer obroni się bez problemu to zdegradowany do skrajnych drobnostek telefon za kilka tysięcy złotych zaczyna budzić we mnie spore wątpliwości. Jadąc do miejsca zatrudnienia dłużej z pewnością wyciągnąłbym iPada, chcąc zerknąć czy wciąż istnieje internet również, do czytania, grania, oglądania filmów podobnie. Całość prowadzi mnie do wniosku, że mimo kolejności historycznej, to raczej iPhone jest miniaturką i namiastką iPada wzbogaconą o funkcje telefonu. Czy potrzebną, skoro wygodniej dzwoni się za pomocą starej Nokii lub Sony Ericssona?
Cóż, na pytanie o to, co warto (np. przy ograniczonych funduszach) kupić, odpowiedź (subiektywną) widać wyraźnie. iPad jest tym co lepiej wpasowuje się w mój tryb funkcjonowania, iPhone zaś w tym kontekście prowadzi do refleksji. Może warto poczekać z decyzją, aż pojawi się gadżet, który będzie czymś pomiędzy. Albo jedno urośnie, a drugie zmaleje i staną się jednością, czy coś w tym stylu. Tymczasem po wywaleniu sporych pieniędzy na kolejną zabawkę od Apple opanowuje mnie wrażenie, że coś tu nie gra i szukam winnego. W końcu zestaw MacBook, iPad i iPhone nawet na pierwszy rzut oka wydaje się przesadnie rozbudowany. Średnio idzie mi bycie wzorowym konsumentem, choć postanowiłem się starać. Niezmiennie dręczy mnie kac pozakupowy.
Przeczytaj >>> Cztery lata później posiadanie iPada straciło sens