Kraina baranów, czyli moje powroty do Polski

Wracanie do Polski ma w sobie coś z gwałtu, na ciele i umyśle jednocześnie. Od tzw. zachodu dzieli ten kraj przepaść tak ogromna, że nawet pierwsze błahe z pozoru zetknięcie z lokalną rzeczywistością powoduje u mnie opad szczęki. Po paru dniach rzecz jasna pierwszy szok mija i teoretycznie można się do egzystencji w normie nieustannego szmacenia przyzwyczaić, a nawet o nim zapomnieć (zaglądając tu raz na kilka lat turystycznie uznać za ciekawostkę).

Rzecz w tym, że nie lubię na ziemię ojczystą narzekać, uświadamia mi to zwykle, iż z upływem lat tracę ochotę by tu wracać. Z drugiej strony za chwilę godząc się wyłącznie na wewnętrzne niezadowolenie machę ręką na zewnętrzność w myśl popularnej tu zasady „jakoś to będzie”, a tego właśnie nauczony doświadczeniem chciałbym tym razem uniknąć.

Chodzi mi tu w gruncie rzeczy o błahostki (właśnie zaczynam się godzić), których makabry nie widać tak wyraźnie z pozycji codzienności tutaj. Choćby fakt, iż przylatując do Gdańska (w moim przypadku w niedzielę wieczorem) i wybierając komunikację miejską trzeba sobie prawo do zakupu biletu w autobusie wywalczyć. A naburmuszony kierowca nie tylko nie wydaje reszty (jeżeli nie uważacie tego za dziwne, to zdecydowanie za długo tu przebywacie), ale odmawia także otwarcia przednich drzwi i każe grupie ludzi z torbami przedzierać się (do swojego okienka) przez środek pojazdu. Wszystkim tym zupełnie ignorując cel swojej pracy, którym jest sprawne i komfortowe przewożenie ludzi miedzy lokacjami w mieście, a nie jeżdżenie samemu sobie przez kilka godzin od punktu do punktu, z założeniem, że pasażerowie utrudniają zaliczanie kolejnych checkpointów. Ogólnie, podejście takie jest bardzo charakterystyczne dla kraju, w którym panuje bezwzględny kult usługodawcy. I tak dalej. Uliczką przed stacją kolejową prują samochody nie zważając na przechodniów, w środku między rozkładem, tablicą elektroniczną, a faktycznym odjazdem pociągu nie ma jakiejkolwiek spójności. W wagonach śmierdzi, jest brudno, brakuje miejsca (9 godzin w ścisku, część na korytarzu (też w ścisku)), awantury w przejściach, pijaństwo, w toalecie syf, nie ma mydła, podłoga zalana wodą, papier jest, jednak nie da rady wyciągnąć go przez malutką szparkę w pancernej obudowie… Pamiętam jak kiedyś znokautował mnie jeden z kolejowych urzędników, który zapytany o braki w pociągowych WC stwierdził, iż PKP nie odpowiada za to, że zasoby w postaci mydła czy papieru właśnie, wyczerpują się w trakcie podróży i nie wystarcza ich do końca trasy, to raczej wina pasażerów. Poglądowo, chyba już się nie podniosłem po tym stwierdzeniu.

Jestem wykończony podróżą i może trochę mniej pozytywnie postrzegam rzeczywistość, tak czy inaczej nie potrafię przypomnieć sobie kraju w którym ludzie byliby równie zamknięci w swoich wąsko rozumianych przestrzeniach sensu. Świat małych nadziei.
Cóż, Polska ma też swoje zalety, jest na tle europejskim produktem tanim, tyle ,że wybrakowanym do tego stopnia, iż nie wartym nawet swojej więcej niż przystępnej ceny.

PS Z szybkiej lektury popularnych stron (i zamieszczanych na nich komentarzy) wnioskuję, iż ludzie tu nadal traktują swoich bliźnich niczym nie warte czegokolwiek śmieci

Powiązane wpisy: